Bez Jacka w moim życiu
Z dużymi oporami wewnętrznymi rozpoczynam ten tekst, bo są w życiu wewnętrznym każdego człowieka strefy tak osobiste, że nie rozmawia się o nich z nikim. I właśnie Oni należą u mnie do takiej strefy. Żeby jednak dowiedzieli się, co wyrabiają w duszy innych ludzi (to im się należy), spróbuję się przełamać i napisać kilka zdań. Najpierw krótko o początkach naszej znajomości (przyjaźni?).
Był rok 1984 (ciężkie czasy), już po śmierci Jacka, kiedy po koncercie w Katowicach zaproponowałem Im (Zbyszek, Janek, Horacy) drugi koncert w ROS „Pyrlik” w Bytomiu. Zgodzili się (był tam też Wojtek „Szejkin” Michalski), a po występie udaliśmy się w większym gronie do mojego mieszkanka (50 m2) w centrum Katowic i tam zaczęło się inne granie. Od tego czasu nasze drogi definitywnie się splątały (splotły?). Zawsze poezja łatwiej przemawiała do mnie w oprawie muzycznej i tutaj dostałem Leśmianem z ich muzyką, jak obuchem w łeb. Potem były spotkania w Łazach, a potem zaczęło się Mostowo (1986) i dwa miesiące wolności na rok – taka wyspa w oceanie ponurej otaczającej nas wówczas rzeczywistości. Janek (i Wojtek) stał się tam wręcz elementem krajobrazu, trochę rzadziej zaglądał Zbyszek, jeszcze rzadziej Horacy.
Dla jednych najważniejszy był uprawiany tam windsurfing, ale dla wielu muzyka (24 godziny na dobę). Wielu młodych muzyków przyjeżdżało tam tylko po to, aby zagrać wspólnie z Jankiem i Zbyszkiem przy ognisku, albo po prostu w lesie. W jakiś magiczny sposób Janek stał się najważniejszą osobą w tamtym miejscu i czasie (a przewijało się tam mnóstwo ludzi). To dzięki przedziwnej atmosferze, która tworzyła się wokół niego, mogła w środku lasu powstać spontanicznie któregoś przedpołudnia „wielka orkiestra symfoniczna” (chyba z 8 gitar, dwoje skrzypiec, flety, bongo). Wokół Janka zawsze krążyły jakieś dziwne fluidy i coś się działo w duszy, gdy weszło się do Jego kręgu.
Dlatego po Jego śmierci cały świat stał się inny, zmienił się na gorsze – oczywiście mówię za siebie. Jego brak wynagradza mi istnienie Zbyszka a i Horacego, ale wiem, że już nie potrafię tak patrzeć na świat, jak wtedy kiedy Janek był między nami. Zresztą umówiliśmy się ze Zbychem, że jeśli kiedyś znajdziemy się może tam, gdzie On jest teraz, to pierwszą rzeczą będzie spuszczenie Mu lania za „numer”, który nam wyciął.
No i co nam zostało? – wszechświat muzyki i poezji. Ze Zbyszkiem chyba rozumiemy się bez słów, a naszym zawołaniem jest tekst Kofty „bo gdy się milczy, milczy, milczy, to apetyt rośnie wilczy….”. On czasem jest dr Jekyll, a czasem mr Hyde (mam jego przyzwolenie na ujawnienie tego faktu), ale i tak go kocham. Horacy pozostanie dla mnie niedoścignionym wzorem i bardzo się dziwię, że pozwolili takiemu kiepskiemu amatorowi jak ja zagrać z sobą kilka razy na dużych i małych scenach, ale to była dla mnie jedna z najważniejszych rzeczy w życiu. Chyba już więcej z siebie nie wyduszę.
Michał Żelechower
Michał Dzięki Tobie jestem gdzie jestem. Dziękuję