Bracia Stefańscy

Było ich trzech. Poznałem dwóch. Właściwie to wpadliśmy sobie w objęcia na mojej pierwszej Yapie, gdzie najpierw podglądałem zjawiskową estradową obecność i obycie Zbyszka oraz Jasia, a zaraz potem połączył nas wspólny los objazdowych trubadurów. Do początku lat dziewięćdziesiątych występowaliśmy podróżując symultanicznie.

myszkowskiBracia Stefańscy jawili mi się wtedy jako rodzime wcielenie Braci Marx. Ich odbicie w krzywym zwierciadle. Zbyszek – piszący słowa do wierszy Leśmiana, stanowił serce grupy śpiewającej proste, acz melodyjne i poruszające do żywego pieśni. Janek zaś zdawał się być duszą zespołu, wyzwalającą świat z rygorów, szarzyzny i ogólnej paranoi systemu, nieposkromionymi eksplozjami humoru i wysublimowanych żartów, determinujących syntezę łez i uśmiechu w naturalny i stały element formuły grupy muzycznej o zacięciu literackim. Grupy Bez Jacka, bo taka nazwa do nich przylgnęła po tragicznej utracie najmłodszego z braci – Jacka – zatłuczonego na śmierć, w majestacie prawa podczas ulicznego zamieszania, przez Nieznanych Sprawców, czyli uzbrojoną jednostkę milicyjnych siepaczy w 1983 roku. Smutny koniec trzeciego brata przydał zespołowi nimbu świętości, obarczając pozostałych ofiarną legendą na złe i dobre. Koncerty zaś zamieniając w martyrologiczną manifestację z elementami prześmiewczego politycznego kabaretu.

Braci Stefańskich – oprócz więzów krwi – łączył też pociąg gorzelniany, do którego mieli smykałkę nie mniejszą niż do muzyki, poezji i wygłupów. A był to pociąg dalekobieżny, za sprawą którego, i w którym Jasia pochwyciła w swoje szpony, i nie oddała już, przedwczesna śmierć podróżna. Zaskakując kompletnie wszystkich, a najbardziej samego Janka.

Pozostały mi w użyciu i pamięci jego powiedzonka i mądrości: spokojnie, bez naprężeń, nie żebym był ciekawy – po prostu chciałbym wiedzieć, czy fachowe dookreślenia kolegów: stare dobre męczeństwo oraz poprawki odautorskie: jak po nocnym sklepie sunące białe bombowce nad ranem i rozdzierający jak koguta pazur antylopy plecy. Jankowych happeningów w rodzaju: jestem jabłuszkiem, jestem czajniczkiem, jestem szyjką macicy, czy telewizja nocą nie odda niestety żaden opis. Nie jest w stanie. A szkoda, bo to strata niepowetowana i bezpowrotna.

Po śmierci Jasia, Zbyszek przeszedł przez piekło na ziemi, z którego powraca do żywych właściwie dopiero teraz. Z niemałym trudem, przy pomocy medykamentów i grupy oddanych mu przyjaciół. Od kilku lat niepijący, znowu tworzy piękne rzeczy, zapisując cichaczem Dziennik Hipochondryka. Oprócz jasnych myśli i dostojnego profilu filozofa diarysty, powrócił mu najwyraźniej optymizm i pogoda ducha. Chociaż, w pojedynkę nieść musi młyński kamień poetyckiego Wałęsy jako schedę przeszłości, z roku na rok coraz więcej w tym znoju poezji, co cieszy i daje nadzieję na przyszłość w bliższej i dalszej perspektywie.

Nie zapomnę nigdy chłopakom pomocy i opieki, której udzielili mi w osiemdziesiątym piątym na Festiwalu Twórczości Leonarda Cohena w krakowskiej Rotundzie. Mnie – młokosa – sparaliżowanego przeraźliwą tremą, wykopali dosłownie z garderoby na scenę, wlewając do uszu krzepiące słowa zachęty i otuchy tymi swoimi flegmatycznymi głosikami, w których zawsze czaił się i anioł, i Belzebub. Z resztą powodów, dla których Bracia Stefańscy zasługują na wdzięczność i dozgonny szacunek oraz sympatię znalazłoby się dużo więcej. Cała masa wspólnych wspomnień, uniesień i wzruszeń. Dlatego też – choć teraz nie piję wcale – na zwyczajowe zawołanie Jasia:
– Strzelimy banieczkę?
– Czemu nie, jak tak! – odkrzyknąłbym ochoczo i karnie.

Kocham Braci jak braci. Do dziś. I nikt, ani nic tego nie zmieni.

Rezerwat Sine Wiry, 30.03.2010
Krzysztof Myszkowski

0 comments on “Bracia StefańscyDodaj swój →

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.